środa, 17 lutego 2016

"Papierowe Miasta" (rec. 106)


Tytuł: Papierowe Miasta
Tytuł oryginału: Paper Towns
Seria: -
Autor: John Green
Tłumaczenie: Renata Biniek
Wydawnictwo: Bukowy Las
Liczba stron: 406
Data wydania: 5 czerwca 2013











Odchodzenie jest przyjemne i czyste, tylko kiedy zostawia się za sobą coś ważnego, coś, co miało dla nas znaczenie. Kiedy wyrywa się życie razem z korzeniami.

Myślę, że każdy, kto czyta literaturę młodzieżową, kiedyś natknął się na postać Johna Greena. Ten amerykański pisarz swą przygodę z pisaniem zaczął powieścią Szukając Alaski. Napisał jeszcze kilka książek, jednak to wydane w 2012 roku Gwiazd naszych wina przyniosło mu wielką poczytność. Pozycję tę zekranizowano w 2014 roku. Film na podstawie Papierowych Miast ukazał się w ubiegłym roku.

Margo zawsze kochała tajemnice. [...] Nigdy nie opuszczała mnie myśl, że być może kochała je tak bardzo, że sama stała się tajemnicą.

Poznajcie Quentina, czyli Q. Q od zawsze kocha swoją sąsiadkę, tajemniczą i fascynującą Margo Roth Spiegelman. W dzieciństwie się przyjaźnili, jednak z biegiem czasu ich relacje się osłabiły. Jednak pewnej nocy to właśnie do jego okna puka Margo w stroju nindży i wplątuje go w niezły bałagan. Q myśli, że od tej chwili będzie dane mu poznać niesamowitą dziewczynę, która, wędrując w nocy między domami znajomych i podrzucając im zdechłe ryby, pokazała mu, czym jest przygoda. Jednak następnego dnia Margo znika.
Quentin podejmuje zadanie znalezienia nieuchwytnej Margo, krocząc po niejasnych śladach, które dla niego zostawiła. Przejeżdża setki kilometrów i znajduje opuszczone budynki, by powoli poznawać dziewczynę, która może się okazać zupełnie inna, niż ją sobie wyobrażał.

Jakże łatwo można dać się zwieść, wierząc, że człowiek jest czymś więcej niż tylko człowiekiem.

Oh, panie Green. Czegoś zabrakło.
Pozornie wszystko jest na miejscu. Fajny język. Ciekawi bohaterowie. Tajemnica i wiele wartościowych treści.
Ale nie. Ja patrzę pod powierzchnię tego, co widzimy na kartach powieści i widzę zmęczoną siebie, zmęczonego pisarza, zmęczonego Quentina. Wydaje mi się, że wiele rzeczy zostało napisane na siłę, po to, by było, po to, byśmy zachwycali się wspaniałym przesłaniem i głębią, która w rzeczywistości jest tylko barwiona na głęboką. Nie zrozumcie mnie źle - przesłanie jest świetne. Jak najbardziej zgadzam się z autorem i z tym, co chciał przekazać - ludzie nie są naszymi wyobrażeniami. Są czymś nieprzewidywalnym i nigdy do końca niezbadanym, lustrem, a nie odbiciem. Jednak sposób podania tych mądrości nie przypadł mi do gustu. Margo nie obchodzi nikogo poza Q i jego przyjaciółmi - naprawdę? Zniknięcie Margo, fakt, że może już nie żyć nie powodują, że rodzice lub policja jej szukają - naprawdę? Q zachowuje się jak totalny świr i nikt nie mówi mu, by przestał zawracać sobie głowę szaloną dziewczyną - naprawdę? Ta książka jest momentami niedorzeczna. A chwile, gdy Quentin nie robi nic poza gonieniem własnego ogona i szukaniem odpowiedzi w wierszu, który, powiedzmy szczerze, jest genialny, ale w tej konkretnej powieści wnosi cały czas to samo, tylko w innej formie? To mnie męczyło. Naprawdę.

Ludzie tworzą miejsca, a miejsce tworzy ludzi.

Dobra, trochę ponarzekałam, teraz zajmę się przyjemniejszymi rzeczami. Po pierwsze - bohaterowie. Pomińmy fakt, że Q czasami nieźle mnie wkurzał. Był sympatyczny i jeśli byśmy zeskrobali z niego tę grubą warstwę miłości do Margo, mógłby się okazać bardzo ciekawą postacią. Ben strzela nieco prymitywnymi żartami, ale jako przyjaciel jest naprawdę w porządku. Radara i Lacey również polubiłam.
Za to Margo jest naprawdę interesująca. Wszystko, co mówi, to metafora, jej życie to metafora, ona sama jest metaforą. Noc, w trakcie której wraz z Q zrealizowała swój plan, to zdecydowanie moja ulubiona część powieści. Według mnie to właśnie ona nastroiła i nadała charakter tej książce. Zawsze, gdy się pojawiała (Margo, a nie jej wyobrażenie), lektura stawała się przyjemniejsza, wracał mój zapał do czytania i czytanie, mówiąc prosto, podobało mi się bardziej.

Po drugie - język. Bardzo lubię styl Johna Greena. Wszystko, co zostało nim napisane, czyta się świetnie. Autor potrafi ubrać myśli w słowa i przekazać je w naprawdę fajny sposób (możecie to zobaczyć choćby w kilku cytatach, które zamieszczam w tej recenzji). Myślę, że każdy, kto przeczytał w życiu cokolwiek, co napisał pan Green, wie, o czym mówię.

Po trzecie - zakończenie. Większości czytelników się podoba, mnie również. Niedopowiedziane, słodko-gorzkie, dla mnie może nie aż tak zaskakujące, jak dla innych, ale jednak ciekawe. 

Mówiąc krótko, dużo jest, ale czegoś nie ma. Zabrakło mi tego, co znalazłam w Gwiazd naszych wina (fabuły?). Myślę, że warto tę książkę poznać dla samych myśli, dla Margo, bo dla historii już nie bardzo. Jeśli jesteś przed lekturą jakiegokolwiek dzieła Johna Greena - polecam przeczytać historię Hazel (GWD). A jeśli jesteś fanem tego autora, to prawdopodobnie i tak przeczytasz Papierowe Miasta, nieważne, co powiem.

Waham się i waham, nie wiem czy wystawić 5, czy może jednak 6. Więc...

Ocena: 5,5/10.
Gram niezgodnie z regułami ;)

1 komentarz:

  1. Czytałam, ale również uważam, że do Gwiazd Naszych Wina tej książce dużo brakuje

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję Wam za wszystkie komentarze! Każdy z nich jest dla mnie niesamowicie ważny, podnosi mnie na duchu i motywuje do dalszej pracy :)

Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyście nie zostawiali mi spamu i nie wyzywali nikogo. Jeśli zauważycie błąd - piszcie śmiało! Nie bójcie się krytykować - wszystkie uwagi przyjmuję i czerpię z nich naukę.